Nowa recenzja teraz dodałem tekst copy paste
Tym razem Karol Weber zabiera nas do Stanów Zjednoczonych. Podróżujemy też w czasie, bo historia dzieje się w końcu lat 30-tych XX wieku. Do takich podróży w czasie i przestrzeni autor zdążył nas już zresztą przyzwyczaić – bez kompleksów otwiera przed czytelnikiem przestrzenie postapokaliptyczne, słowiańskie lasy czy mroczne zaułki polskich miasteczek.
W USA z czasów „Joe’go…” jest wszystko to, czego po miejscu i czasie można by się spodziewać. Dodatkowo Weber zgrabnie bawi się światem przedstawionym, w którym fikcyjną historię uprawdopodabnia rzeczywistymi wydarzeniami. Takie odkrywanie historycznych smaczków może być dla zorientowanego czytelnika wyjątkowo przyjemną grą. Niezorientowanemu natomiast nie przeszkodzi w przyjemności czytania.
Najsmaczniejszym z tych smaczków, by nie rzec, daniem głównym tej skądinąd zupełnie dobrej historii, jest bokserski pojedynek Joe Louisa i Maksa Schmelinga z 1938 roku. To ona staje się bowiem jednym z ważnych elementów opowieści snutej zresztą nie tyle przez Joe’go, co przez jego żonę. Nie brakuje w tej historii tworzącej się właśnie amerykańskiej gangsterki, nie brakuje gangsterów-dżentelmenów w świetnie skrojonych garniturach i towarzyszących im eleganckich kobiet. Jest też „Szczęściarz Joe”, postać nieoczywista, facet o dwóch twarzach, bohater i zbir…
Joe to świetny przykład tego, że ludzie nie są tylko dobrzy albo tylko źli. Rzadko kiedy świat bywa czarno-biały, raczej od zarania przeważają w nim różne odcienie szarości. Zależne zwłaszcza od tego, kto akurat patrzy.
Zresztą, „Joe Castellani” to nie jest kolejna stereotypowa historia o początkach amerykańskiej mafii. Jest w tej opowieści drugie dno, a może i trzecie. Jest wspomniana nieoczywistość postaci, jest intrygujący kontrast bezwzględnego gangu i strachu przed ulotnością, jest też miejsce na wartości. Ale poza tym jest ciekawie zawiązana akcja, zdobywający właśnie popularność boks, jest i mafijne hasło, że rodzina jest najważniejsza, którego słuszność autor postanowił ukazać nie na jednym, ale na kilku poziomach.
dr Milena Kościelniak